Wiersze

Jako forma artystycznego wyrazu poezja jest mi zdecydowanie najbliższa. Przyznać jednak muszę, że nie przepadam za rymami, a podział na wersy jakoś dziwnie mnie irytuje. Kiedy więc „odkryłem” ten szczególny (pod)gatunek, jakim są poematy pisane prozą, nareszcie poczułem zadowolenie. Oto znalazłem swój sposób na utrwalanie swojej wewnętrznej ścieżki – choć i to nie jest jeszcze wszystko (więcej o mojej pracy znajdziesz tutaj: Psychoeksperyment).

Poniżej umieszczam kilka moich tekstów. Nie są przyjemne. Nie są miłe. Ale może dostrzeżesz w nich coś, co uznasz za warte czasu poświęconego na lekturę.


Psychiczna rzeźnia

Moja wyobraźnia wyolbrzymia pewne fakty – podwaja, potraja paranoję, podnosi do n-tej potęgi niepewność; poleruje rzeczywistość, by przybrała bardziej krzykliwy odcień. Wszystko po to, abym wreszcie przyznał przed światem, że w moim wnętrzu dzieje się coś wspaniałego.

Moja wyobraźnia, pracując na etacie metarzeźnika, daje upust swoim destrukcyjnym żądzom, zaprzęgając do pracy bladolice zakonnice przebrane za prostytutki. Ich skórzane habity zaborczo opinają zniewolone ciała. Wypielęgnowane dłonie suną zachęcająco po piersiach.

Moja wyobraźnia dobija mnie dosłownością, bezpośrednią wymową wszystkich historyjek, oplutych marzeń i wyrzuconych na śmietnik ludzi, którzy wszak powinni być dla mnie najważniejsi. Ja jednak nie potrafię pojąć ich doniosłego znaczenia, gdyż pozbawiony jestem świetlistego rdzenia człowieczeństwa.

Moja wyobraźnia to taki mały dramat bez końca. Scena za sceną prowadzi przez życie; trzyma za mordę i nie chce puścić choćby na chwilę. Moja wyobraźnia przeraża mnie czasami. Jak pędząca miłość, która mogłaby – nieszczęsna – obrać sobie za cel właśnie mnie.


Trzy fazy stworzenia

Cały projekt wyłonił się z westchnienia. Na chwilę (jeszcze nieskonstruowaną) przed początkiem dotknąłem swoim nieistniejącym palcem czegoś, co ukształtowało się w bliżej nieokreśloną przestrzeń.

Pierwsza faza była jak fala entropii zaprzęgnięta do pracy najcięższej ze wszystkich. Poczułem mdłości, choć nie miałem jeszcze nawet szczątkowego układu pokarmowego. Skurcze były tak silne, że nastąpił koniec chaosu.

Ziemia skropliła się i utrwaliła w geometrycznej formie, a niebo zgubiło swe granice, przyjmując rolę całkowitego przeciwieństwa ziemi. Oto pierwsze ogniwo łańcucha zdarzeń, nad którymi szybko straciłem kontrolę. Bo jak można kontrolować nieskończoność zorganizowaną z matematyczną dokładnością do setnego miejsca po przecinku? Tego nie potrafię nawet ja.

Druga faza błysnęła w mgnieniu oka. Mrok wydalił z siebie światło. Wyłonił się nowy porządek, który w przyszłości tak wiele miał wywołać nieporozumień. Wszechobecny podział na dwie przeciwności. Dobro i zło stanęły naprzeciw siebie, wykrzywiając twarze w wojowniczym grymasie.

Dodam na marginesie, iż nie miałem takich planów. Do dziś nie mogę pojąć istoty dualizmu, który nie miał prawa zaistnieć. Jak jednak często się zdarza, świat zadziwia ścieżką swojego rozwoju. Zawsze wybiera drogę najmniej oczekiwaną; tak przedziwną i niemożliwą do ogarnięcia, że jego koniec cały czas wydaje się bliski. Jakby wiecznie stał na krawędzi własnego grobu, gdzie lada chwila spocznie wraz ze łzami milczących żałobników.

Trzecia faza to tajemnica. Największa ze wszystkich, choć znana każdemu, kto przynajmniej raz w życiu ssał sutki kochanki podczas trzęsienia ziemi. Jakże mógłbym streścić tak żmudny proces? Jego przedziwne zasady są tak zagmatwane, że wydaje się pozbawiony najmniejszego nawet sensu. Nic dziwnego, że wszyscy uważają wszechświat za groteskową iluzję, będącą zaledwie bladym odbiciem jakiejś prawdziwszej rzeczywistości.

I tak oto ostatnia faza stworzenia nie jest w stanie się zakończyć. Trwa i trwać będzie po kres istnienia, a każdy człowiek zagubi się w szaleństwie, jeśli spróbuje objąć ją rozumem. Dokładnie tak samo jak ja.


Nie rozumiem niebezpieczeństwa

Chyba nie rozumiem niebezpieczeństwa kryjącego się w twoich oczach płonących pragnieniem.

Zbliżasz się powoli, stąpając delikatnie na palcach, jakbyś płynęła tuż nad ziemią. Oplatające smukłą szyję kruczoczarne włosy czynią cię niewidzialną w mroku bezkształtnej nocy.

Krok za krokiem. Krok za krokiem. Mijasz okno, krzyczące blaskiem Księżyca.

Krok za krokiem. Za krokiem krok. Białe piersi przykrywasz milczeniem.

Nawet puls wszechświata zamiera na moment, a światło z łoskotem spada na ziemię – rozbite na miliony niepewnych swego istnienia kawałków.

Czas spływa pomiędzy palcami. Przestrzeń wygina się dziwacznie, przyjmując geometryczne kształty, ale (o dziwo) wytrzymuje i nie pęka od potężnych naprężeń. Cisza spływa po udach milczącym blaskiem uniesienia.

Czekam, aż się zbliżysz na odległość jednego mrugnięcia. Klękam, by sięgnąć ku cichym zakamarkom twojego ciała, na których odprawiam nasz mały, nieokiełznany rytuał. Czarne paznokcie wbijają się we mnie tak głęboko, że rozdzierają duszę. Ból i pożądanie ponownie stapiają się w jedność.

I choć znam cię aż nazbyt dobrze, nadal nie rozumiem niebezpieczeństwa, które kryje się w tobie.


Pejzaż ze Stworzycielem w tle

Długo mógłbym pisać o moich snach, rozwodzić się nad nimi nie mam jednak ochoty. Wolę popijać whisky z plastykowego kubeczka, siedząc na plaży o wschodzie Słońca.

Bóg przysiada na chwilę obok, ale nie mam dla niego kubeczka. Rozmawiamy więc o soczystości kobiecego ciała, o plugawych zakonnikach i kosmicznej otchłani, która tak bardzo mnie zachwyca.

Mewa ląduje między nami, trzymając Księżyc w dziobie. Przepędzamy ją zgodnym ruchem, gdyż nie ma już miejsca na Księżyc. Wstaje przecież nowy dzień.


Zapomnienie

Człowiek obawia się zapomnienia. Nie chce zniknąć wraz z pierwszą garścią ziemi, kiedy to milczenie bliskich po raz ostatni odprowadza go ku ciemności. Dlatego każdy szuka drogi, która zapisze go w pamięci świata.

Niektórzy tworzą wiersze, by ich myśli nie rozpłynęły się zbyt szybko. Inni wybierają muzykę, ustawiając swoje pięcioliniowe armie, by sprawnie i szybko podbijały niewierne plemiona. Znaleźć można i takich zwinnych magików, co to zrobią pokaz samym tylko światłem, oślepiając widzów geniuszem.

A ci najodważniejsi kształtują całe swoje życie, czyniąc z samych siebie jednolite dzieło sztuki, wystawione na pokaz aż do poziomu duszy.

Zastępy artystów metafizycznymi narzędziami wypalają swoje imiona w sercach niczego nieświadomych mas ludzkich.

Ale czy ich wysiłki zapewnią spełnienie marzeń?

Gdy w brudzie nasz świat utonie, gdy cywilizacja umrze, a na jej grobie wyrośnie nowy las – wtedy nie będzie już nikogo, kto by pamiętał o siermiężnej pracy. Ból serc i krzyk ciał nie będzie nawet wspomnieniem.

Po cóż więc ślęczę nad kartką papieru i zapisuję te wszystkie dziwne myśli tańczące pod czaszką?

Chyba tylko dla najzwyczajniejszej w świecie przyjemności. By zmagać się z własną tajemniczością i odkrywać kolejne kawałki mrocznej duszy.

Bo przecież nic innego tak naprawdę nie ma znaczenia.


We wszystkich kątach mknący cień

W chwilach smutku i radości światło tatuuje naszą skórę smugami cienia. Nie zważa przy tym na aktualny stan konta w banku, zaległe rachunki czy nieoddane na czas książki z biblioteki.

Szmer otchłani przemyka gdzieś pomiędzy sprawami codziennego życia, które z kolei toną w odmętach absurdu i zostają zapomniane, zanim zdążą przeminąć.

Miejski mędrzec medytujący każdego dnia przed kościołem powiedział mi w tajemnicy, że wszyscy jesteśmy wolni w swych dążeniach – tak długo, póki nie zapomnimy o śmierci. Nasze ciała są kawałkami zagubionej materii i w końcu nadejdzie czas, gdy będzie trzeba je porzucić. Zapomnieć o nich. Bez wahania pomknąć w bezkresną ciemność.

Umieram i żyję – powiedział mędrzec – jak gwiazdy i planety. Istnieję jak wieczność, nie istnieję jak nicość.


Milczące dłonie

Mieszkał w kraju przeszytym na wylot strzałą wojny; w mieście zrównanym z ziemią – odbudowywanym i niszczonym z regularnością graniczącą z obsesją. Jego dom stał nad rzeką, pochylony ku wartkiemu strumieniowi, jak pijak, który ma zaraz runąć do rynsztoka.

Kochał kobietę pozbawioną nóg i codziennie woził ją do parku, z czułością pchając skrzypiący wózek inwalidzki. Nie miał dzieci, ani nawet psa czy kota, jedynie szare gołębie odwiedzały jego ogródek w poszukiwaniu źródła życia. Czasem śpiewał przy blasku ogniska, gdy ciemność zapadała nad światem.

Niczym owad zaklęty w bursztynie, szukał wieczności. Odliczał sekundy za pomocą błyszczącej klepsydry, wypełnionej nieskończoną liczbą ziarenek piasku. W głowie nosił odłamki światła, pozwalając swoim myślom wypełniać cały wszechświat nieposkromionym pragnieniem.

Pewnego dnia poprosił mnie, bym o nim napisał, a ja odmówiłem, szydząc wulgarnie.

Przed kilkoma dniami, około drugiej nad ranem, umarł.

A teraz jego ciało schodzi w trumnie do świata czerwi. Ja stoję pośród smutnych ludzi, lecz zamiast modlić się – piszę.


Potępienie

Potępienie – to słowo uderza jak grom z jasnego nieba, niszcząc wszystko na swojej drodze. Bez najmniejszego nawet wyrzutu sumienia przyjęło rolę przekleństwa i zarazy roznoszonej przez człowieka.

Potępienie – to dla ciebie tajemnica największa ze wszystkich. Zagadka bardziej przerażająca niż śmierć. Buszuje w umyśle jak szczur w klatce, więc ze strachu czasem ukrywasz przed sobą jej istnienie. Ale ona zawsze wraca, jeszcze bardziej nagląca. Jeszcze bardziej domagająca się zapomnienia.

Potępienie – uciekasz przed nim. Chowasz wątłe ciało do najciemniejszej dziury, jaką jesteś w stanie znaleźć w tym maleńkim wszechświecie, który nazywasz rzeczywistością. Nie chcesz nawet myśleć o potępieniu, bo przecież może chodzić właśnie o ciebie.

Potępienie – wyniszcza cię od środka. Budujesz więc solidny dom, malujesz go w jaskrawe kolory. Chodzisz do kościoła i zawsze dajesz na tacę (Bóg przecież patrzy). Każdego wieczora klękasz i spuszczasz wzrok. Czujesz ogromny wstyd z powodu wszystkiego, co robisz w ciągu dnia. Nie masz innego wyjścia, jak tylko cichutko błagać o przebaczenie.

Potępienie – mawiają, że to kara za grzechy. Ostateczne zniewolenie, które ma zadośćuczynić wszelkim popełnionym przez ciebie zbrodniom. Nie wierz w takie słowa. Są bestialskim kłamstwem rozpowszechnianym przez ludzi pożądających uwielbienia.

Potępienie – tak naprawdę to jedyne prawdziwe zbawienie. Bo gdy Bóg się ciebie wyrzeknie, staniesz się wolnym człowiekiem. Odrzucisz strach przed porażką i już nigdy nie skalasz się człowieczeństwem, którego istotą jest oddawanie czci bogom oraz płaszczenie się przed silniejszymi od siebie.

Potępienie – ono jest jedynym wyjściem, ono jest jedynym ratunkiem. Dlatego nie czekaj na innych. Potęp się bez zwłoki, a zrzucisz kajdany. Jak ja, staniesz się wolną istotą. I dalej pójdziesz już swoją drogą. Ku wieczności.

Wieczności, którą jesteś Ty.


Mróz

To nie jest bajka o mrozie

Cała scena wyglądała jakoś nierealnie. Daleko mniej realnie niż potężne, skomplikowane i prawie bezszelestne oddechy dwojga milczących ludzi stojących naprzeciw siebie i patrzących sobie w oczy.

Oddechy mieszały się w powolnym tańcu, a mróz trzaskał dokoła swoim lodowym głosem. Chwytał każdą kroplę wody i wyciskał z niej życie, zamieniając w zimnego kryształowego trupa.

Jezioro, na brzegu którego stali ludzie, było martwe w swym mroźnym bezruchu. Ten fakt nikogo jednak nie wzruszał. Nawet wiatr – bezduszny sprzymierzeniec mrozu – nie był w stanie przyciągnąć uwagi dwunożnych istot, tak mocno w siebie wpatrzonych.

Kobieta oddychała powoli. Mężczyzna zdawał się zachłannie łykać powietrze, jakby jego płuca miały za zadanie utwierdzić go w przekonaniu o własnym istnieniu.

Scena mogła sprawiać wrażenie całkowicie normalnej, ale tylko dla postronnego widza. Kobieta i mężczyzna czuli się, jakby ktoś zanurzył ich w białym śnie. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że cała rzeczywistość jakby usunęła się gdzieś na bok.

Spojrzenie zmieniło się w dotyk, gdy kobieta położyła czubki swych szczupłych palców na policzku mężczyzny. Skóra była zimna, lecz oboje czuli żar rozchodzący się z głębi. Gdzieś we wnętrzu ich dusz dokonała się ognista przemiana.

Mróz nie był w stanie dosięgnąć serc nieznanych mu istot, które na chwilę zapomniały o całym świecie. Istot, które pogrzebały w milczeniu wszystkie swoje marzenia, jakby te były jedynie głupawymi i pustymi iluzjami, zniewalającymi umysły. Po prostu musiały stopnieć pomimo wciąż panującego zimna.

Nie było innej drogi, jak tylko pozwolić ustom odnaleźć się i na krótką chwilę połączyć w pocałunku. A był to najbardziej lodowaty pocałunek w historii świata; suchy i drętwy jak sen zimy.

W tym właśnie mikroskopijnym skrawku wieczności, w ułamku ułamka sekundy dwie ludzkie dusze zlały się w jedność. Choć nadal istniały dwa ograniczone zmysłami ciała, powstała nowa istota – jedna i niepodzielna na wieki.

Wszystkie myśli i wspomnienia, każdy ruch i pragnienie wykroczyły poza cielesność, poza zmysłowość i zrozumienie.

Tymczasem mróz – despota szalejący dookoła – próbował położyć swą żelazno-lodową rękę na ludzkich istotach. Chciał je zniewolić, zgasić żar wylewający się z ich wnętrza.

Choć mróz ciskał lodem i śniegiem w furii zimowej burzy, szarpał wiatrem włosy i ubrania, nie został nawet dostrzeżony przez kobietę i mężczyznę. Ci trzymali się za ręce, nie dając się pokonać.

Dwie niewyraźne sylwetki, jedna potężna dusza. Ta dziwna istota (istoty) szła do domu znajdującego się daleko poza lodowym światem.


Serenada modliszki

Zaspokajając wewnętrzną potrzebę nieustannej kreacji, sięgam po krew, by zapisać chudy tryptyk miłosny. Kościsty i kanciasty, pozbawiony piersi, wiecznie śliniący się, a czasem ropiejący w najbardziej nieoczekiwanych miejscach.

Część pierwsza – ujawnienie

Przewracam się w łóżku z boku na bok. Nie mogę znaleźć wygodnej pozycji pomiędzy dwiema kwaśnymi prostytutkami, których ciała wykupiłem na tę noc.

Ruda cuchnie wódką. Ta Druga nosi brzemię gigantycznych piersi, których napięta skóra jęczy i skrzypi przy każdym oddechu.

W wilgotnych czeluściach tych demonicznych kochanek dochodzi do genialnie zaprojektowanych (przez Boga – a jakże) reakcji chemicznych. Wszystko, czego nauczyłem się na lekcjach chemii w szkole, traci sens.

Mogę jedynie rzec, iż substancje eteryczne docierające do mojego mózgu w postaci elektrycznych impulsów, działają jak narkotyk. Nie uzależniają, ale wysysają duszę z wszelkiej sprężystości i świetlistości.

Ruda płonie sennością, lecz nie wypuszcza z ręki najdelikatniejszej części mojego ciała. Ta Druga wzdycha, walcząc nieświadomie z silikonowymi pasożytami pożerającymi jej inteligencję.

I pomyśleć, że kobieta, którą kocham, śpi teraz sama, obejmując zimną poduszkę. Ja tymczasem ślizgam się pomiędzy śpiącymi ciałami, wciąż mokrymi od potu i zwyrodnienia.

Część druga – wyznanie

Kobieta Mego Serca to pozbawiona skrupułów, bezwzględna wojowniczka, trenująca swoje ciało w sztukach walki powonieniem. Jednym ruchem powoduje skok adrenaliny, wraz z którą sączy się jad uwielbienia.

Kobieta Mego Serca nie uraczy mnie nigdy krągłymi kształtami. Krzywizny jej milczącej obecności zawzięcie atakują atmosferę i każdego głupca, który zanadto się zbliży. Mnie zraniły już wielokrotnie, lecz obawiam się, że uzależniłem się od bólu naszych głębokich zbliżeń.

Nawet kupując noc u Rudej i Tej Drugiej, myślę o ostrzu rzeźnickiego noża, przypominającym tak bardzo ukochaną. Zaciskając palce na gigantycznym biuście i jego wiśniowych sutkach, wyczuwam muśnięcie geometrycznych uczuć Kobiety Mego Serca wycelowanych prosto we mnie.

Gdzieś tam w towarzystwie zimnej poduszki.

Część trzecia – olśnienie

Wierzę w głód trawiący trzewia, kąsający z zawziętością piranii. Wierzę w świat pozbawiony odwagi, gdzie nie można porzucić swego brzemienia. Wierzę także w istnienie ukojenia i szukam go na różne sposoby.

Ruda z ochotą dostarcza mi ognia i wody, połączonych w jeden głuchy jęk marnotrawionej energii życia. Ta Druga jest niczym przewodniczka po górach i dolinach niezmierzonego świata. Obie dają mi chwilę wytchnienia od prawdziwej miłości.

Kobieta Mego Serca nie daje niczego. Bierze tylko i zdaje się być nienasycona. A że w mojej świadomości jest powielona do nieskończoności, wpadam w nią jak światło w czarną dziurę. Ginę i przepadam, zmiażdżony batalionem atawistycznych cnót.

Oderwany od ludzkości, zamieniam się w podnóżek z przystawką do automatycznego masażu.


Fot. Pexels

Obrazy żywota ludzkiego

Obraz pierwszy:
w bezksiężycową noc siedzę na kanapie w towarzystwie dziewczyny o ciemnych włosach. Przyciskamy do siebie nasze policzki. Ona uśmiecha się – to jest miłość.

Obraz drugi:
w szpitalu siedzę przy łóżku ukochanej (wcześniej miała wypadek samochodowy), podłączono do niej rurki, przewody i inne takie cuda. Ściskam jej bezwładną dłoń i modlę się (choć zwykle tego nie robię), by przeżyła – to jest strach.

Obraz trzeci:
trzymam w ramionach córeczkę, urodziła się zaledwie przed kilkoma minutami. Jest taka ciepła – to jest radość.

Obraz czwarty:
śnieżyca otacza mnie swym płaszczem, wędruję przez białą pustynię. Widoczność została ograniczona do zaledwie kilku metrów, ale wiem, że w pobliżu nic nie ma – to jest samotność.

Obraz piąty:
wieczorem przy ogniu słuchamy muzyki, obejmując się, cichutko rozmawiamy. Wszyscy już śpią, tylko my nie możemy nasycić się swoimi spojrzeniami – to jest spokój.

Obraz szósty:
pada deszcz, w głębokim dole znika trumna, a w niej ciało ukochanej osoby. Tak powoli żegnamy się z naszymi bliskimi – to jest smutek.

Obraz siódmy:
moja córka wychodzi za mąż, wesele jest huczne. Widzę, jak w białej sukni tańczy swój pierwszy małżeński taniec, a z nią (o tym powiedziała na razie tylko mnie) tańczy także dziecko w jej łonie – to jest duma.

Obraz ósmy:
zimną nocą przy pełni księżyca czołgam się w mokrej od deszczu ziemi. Widzę krew wyciekającą z mojego ciała – to jest śmierć.

Obrazy…
przepływają przez życie, a pamięć o nich nigdy nie znika. W tych obrazach są ludzie. A wraz z nimi to, co najważniejsze – uczucia.