Fot. Zdzisław Beksiński (Wikipedia)
Zdzisław Beksiński i obrazy jego autorstwa. To temat rzeka. Można by całymi dniami kontemplować dzieła artysty, który od lat nieodmiennie zadziwia ludzi, chwytając ich nie tyle za serca, co za duszę. Uchwyt jest tak mocny, że trudno się z niego wydostać.
Nie da się ukryć, że malarstwo Beksińskiego jest wyjątkowe. Pobudza człowieka – czasami pozytywnie, innym razem negatywnie. Niemniej nie pozwala na obojętność. I chyba w tym tkwi największa siła dzieł tegoż artysty.
Mam taki nawyk, że piszę o rzeczach, które mnie poruszają. Nie inaczej jest w przypadku obrazów Beksińskiego. Już od jakiegoś czasu chciałem podzielić się swoimi przemyśleniami. Pierwotnie myślałem o stworzeniu serii artykułów – każdy o jednym z obrazów Beksińskiego.
Po cóż jednak przedstawiać analizę czy interpretację? Któż miałby to czytać? Sam odpuszczam sobie artykuły o takiej tematyce. Nie mam ochoty czytać, jak ktoś interpretuje dzieła sztuki. Jest mi to do szczęścia kompletnie niepotrzebne.
Daruję sobie pisanie interpretacji. Zamiast tego przedstawię listę 10 obrazów Beksińskiego, które wywołują u mnie najsilniejsze emocje. Bo przecież o to chodzi w sztuce, prawda? O rozpalenie ludzkiej duszy niczym ogniska w mrokach wszechświata, o mierzenie się z własnymi wewnętrznymi demonami, budzonymi dzięki kunsztowi artysty.
Niestety, jestem z natury gadułą. Dlatego też tym razem stawiam przed sobą mini-wyzwanie. Swoje wypowiedzi uczynię jak najbardziej zwięzłymi. Maksymalnie 200 słów, trzy akapity.
Coś mi się zdaje, że będzie bolało.
Wiele obrazów Beksińskiego do mnie przemawia. Nie wszystkie (są takie, których nie cierpię), ale niektóre są furtką do innego, głębszego świata. Gdybym miał wybrać tylko jeden z obrazów i oznaczyć go jako mój ulubiony, wybór z pewnością padłby na pracę wykonaną w 1984 roku, a noszącą tytuł AZ (jak inicjały mojej żony – taka ciekawostka).
Dlaczego właśnie ten obraz? Sam do końca nie wiem, ale najprawdopodobniej chodzi o moje zamiłowanie do wszystkiego, co monumentalne. Ogromne budowle, przestrzenie, zjawiska o kosmicznej skali – niesamowicie mnie elektryzują. Co ciekawe, nie czuję się przy tym maleńkim, nic nieznaczącym pyłkiem (jak zdarza się wielu innym ludziom). Monumentalność mnie nie przytłacza. Wręcz przeciwnie, odczuwam własną wielkość. Wiem, że to nie brzmi zbyt skromnie, ale tak właśnie się czuję, kiedy wchodzę w kontakt z czymś ogromnym.
Ilekroć patrzę na ten obraz, zastanawiam się, co znajduje się w środku albo jak wygląda "dach", patrząc od góry. W wyobraźni wyruszam więc w podróż poza sam obraz. Wchodzę w głąb świata przedstawionego-nieprzedstawionego. Jakby była to jedyna dostępna mi możliwość.
Cały czas idę przed siebie i czasami docieram do miejsc magicznych. Majestatycznych i ekstatycznie metafizycznych – takich, które zdają się przyciągać mnie i wciągać do... no właśnie, czego? Mam wrażenie, że ścieżka z obrazu Beksińskiego (namalowany w 1980 roku) prowadzi do odpowiedzi na bardzo ważne pytanie. Jakie? To prawdopodobnie zależy od odbiorcy. Dla każdego jest bowiem ważne w życiu coś innego.
Nie ulega wątpliwości, że od lat podążam tą właśnie ścieżką. W mojej podświadomości wygląda ona dokładnie tak samo, jak przedstawił ją autor. Tajemnicze skały przetykane żylastymi wzorami strzegą wędrowca. Dzięki nim nikt nie będzie w stanie mnie zaatakować. Ale czy to znaczy, że jest tutaj bezpiecznie? Nie sądzę. Surowy świat zawsze stanowi wyzwanie dla człowieka. Nie ma znaczenia, dokąd ten zmierza. Z pewnością będzie musiał stawić czoła niejednemu wyzwaniu.
Właśnie o to tutaj chodzi. O wyzwanie, którym jest droga do ostatecznego celu. Tylko najwytrwalsi znajdą odpowiedź na swoje pytanie. Reszta, zapewne większość ludzkości, będzie się wiecznie błąkać po świecie, coraz bardziej ulegając własnym słabościom.
Człowiek potrafi być potworem. Wszyscy to znamy z prasy, telewizji, internetowych newsów. Nie ma dnia, żebym nie widział, jakimi zwyrodnialcami okazują się ludzie. Jak wielu okropieństw się dopuszczają. Jakby nie mieli świadomości, że zachowując się w taki właśnie sposób, dają świadectwo własnej ułomności, głupoty, duchowej potworności.
Nie sposób w związku z powyższym przejść obojętnie obok obrazu Beksińskiego z 1984 roku, na którym znajdujemy bliżej nieokreśloną humanoidalną postać. Czy to człowiek? A może tak wygląda ludzka dusza? Zimny, pokręcony koszmarek, który tylko czeka na okazję, by komuś wyrządzić krzywdę.
Mam nadzieję, że się mylę w kwestii człowieka. Niemniej autor dał tym razem prawdziwy popis swojego kunsztu. I nie chodzi mi tutaj o niesamowitą technikę wykonania, ale o doskonały zmysł obserwatorski i zrozumienie ludzkiej natury. Nie każdy potrafiłby (miał odwagę?) przedstawić tak wyraźnie to, co skrywa się pod naszą cielesną powłoką.
Czasami znajduję coś, co budzi we mnie awersję. Wystarczy jedno spojrzenie i już wiem, że stanąłem oko w oko z obiektem, którego nigdy nie pokocham. Obraz Beksińskiego z 2001 roku to idealny przykład takiego właśnie przedmiotu – pracy odpychającej mnie tak bardzo, jak żadne inne dzieło artysty. A zdarzyło mu się przecież stworzyć całą masę dzieł ogromnie nieprzyjemnych.
W moim sercu gotuje się niechęć, a nawet coś mocniejszego. Przesadą byłoby użycie słowa "odraza", choć kusi mnie, by tak właśnie napisać. Bo w jaki sposób wyrazić obezwładniające mnie w tym momencie emocje? Jakich słów użyć, by okazały się wystarczające?
Galopujący koń i jego jeździec nie dają mi spać w nocy. Pojawiają się w moich przedsennych majakach – kiedy jestem jeszcze na pograniczu snu i jawy – nie pozwalając wygodnie ułożyć się w łóżku. Moja żona śpi już od dawna, a ja przewracam się z boku na bok i szukam gorączkowo sposobu na ucieczkę przed wizją stratowania. Tak wiele kopyt zaraz uderzy w moje ciało...
Kosmos i ocean – dwie majestatyczne siły, których ogrom wypełnia mego ducha po same brzegi. I poczucie osamotnienia, oddalenia od wszystkich pozostałych istot żyjących (w tym i człowieka, nie wiadomo czemu uznającego się za istotę rozumną). Choć jestem maleńki w porównaniu z kosmosem czy oceanem, nie opuszcza mnie przekonanie, że nie dorastają mi one do pięt.
Obraz Beksińskiego z 1976 roku wspaniale wkomponowuje się w to wszechogarniające uczucie. Bezkres i samotność, ale i ślady nieokiełznanej działalności ludzi poszukujących swojego miejsca we wszechświecie – mrocznej otchłani, której granice istnieją chyba tylko w naszej prymitywnej wyobraźni.
Tak dużo robimy każdego dnia. Tak dużo produkujemy, kupujemy i sprzedajemy. I cały czas nie umiemy ogarnąć umysłem prawdy o własnej naturze. Skupiamy się na zdobyciu nieśmiertelności, zapisaniu się w pamięci następnych pokoleń. A przecież wszystko, co robimy, kiedyś przestanie mieć znaczenie. Zostanie przysypane piaskiem i zalane wodą. Prawda jest taka, że nasze działania mają prawdziwe znaczenie tylko dla nas samych. I chyba tak powinno być.
Dawniej uważałem nasz świat za iluzję. Konstrukt stworzony, by nas oszukać lub zniewolić. Miałem wrażenie, że tuż poza krawędzią postrzegania (lub nad naszymi głowami, kiedy akurat nie patrzymy w górę) wszystko wygląda zupełnie inaczej, niż nam się wydaje. Jakbyśmy żyli w wirtualnej klatce.
To stare dzieje. Dawno wykroczyłem poza prymitywne mamrotania umysłu. Niemniej obraz Beksińskiego z 1979 roku (rok wcześniej się urodziłem) zawsze przypomina mi o przekonaniach z młodości. Lubię czasami na niego zerknąć, by przypomnieć sobie o zgubnym wpływie własnych wierzeń. Wszak nacierpiałem się z ich powodu bardzo dużo. Wiara – warto o tym pamiętać – może być przekleństwem.
Coś, co kiedyś uważałem za pewnik, dzisiaj kwituję uśmieszkiem politowania. Patrząc wstecz, dziwię się, jak mogłem nie dostrzegać oczywistości. Czy to możliwe, że człowiek, mając w zasięgu ręki fakty, woli spojrzeć w innym kierunku? Jasne, przecież tak się dzieje cały czas. Wystarczy się przyjrzeć innym ludziom; uświadomić sobie, jak wielu żyje w iluzji. Mam tylko nadzieję, że moje iluzje cały czas – jedna za drugą – umierają.
Śmierć to nic strasznego. Nie przygnębia mnie. O wiele gorsza jest sytuacja, kiedy człowiek jest martwy za życia. Niby cały czas się rusza, coś robi, do czegoś dąży – nawet wydaje mu się, że myśli i czuje. Tymczasem rzeczywistość jest zupełnie inna. Znam wielu ludzi, którzy tylko udają, że żyją. Są istotami zamienionymi w kamień (w sensie metaforycznym). Mentalnie oraz emocjonalnie nie różnią się zanadto od zwierząt trzymanych w zagrodzie.
Ludzie są hodowani, wypasani i strzyżeni niczym owieczki. Do głowy im nie przyjdzie, by samodzielnie myśleć. Zamiast tego myśleniem zajmują się ich "pasterze" – duchowni, politycy, biznesmeni etc. Czasami nawet artyści muszą pełnić rolę pasterzy, kiedy widzą, jak wiele zła i głupoty panoszy się po świecie.
Obraz Beksińskiego z 1985 roku doskonale ilustruje powyższe przemyślenia – choć (dzięki niech będą bogom wszelakim) nie czyni tego w zbyt bezpośredni sposób. Autor nie jest w tym przypadku nachalny, nie próbuje niczego wmawiać czy uświadamiać. Po prostu namalował naszą cywilizację w jej najbardziej surowej, prawdziwej formie. Czyż to nie zasmucające, że ukształtowaliśmy swoje życia w taki właśnie sposób?
Życie nie jest łatwe. Wbrew pozorom jest ciężarem tak wielkim, że czasami nie sposób go udźwignąć. Kto mnie zna, widzi we mnie wesołego człowieka. Kto natomiast ma okazję zajrzeć w głąb mojej istoty, dostrzega trudny do opisania ciężar codziennych zmagań. Nie walczę jednak ze światem czy innymi ludźmi. Walczę z samym sobą i nieokreśloną bliżej siłą wypełniającą wnętrze.
Nad moją egzystencją wisi rój ciężkich głazów, dokładnie takich jak na obrazie Beksińskiego z 1980 roku. Nawet główny motyw kolorystyczny pasuje tutaj idealnie. Niebieski kojarzy mi się nieodmiennie z kwestiami natury duchowej – to właśnie ta sfera tak bardzo opanowała moje życie. Można powiedzieć, że cała moja praca kręci się wokół duchowości.
Kiedy człowiek musi borykać się z tajemnicami własnej egzystencji, zaczyna męczyć go myśl o nieuchronności stopienia się w jedność z całym wszechświatem. To może być piękne doświadczenie, ale też niepokojące. Co się wówczas stanie? Czy to będzie koniec, czy zaledwie początek drogi?
Świat podlega nieustannym przemianom. Energia przekształca się w materię, materia rozpada się, tworząc energię. Do tego dochodzi jeszcze ludzka świadomość całego tego procesu. Życie jest stanem przejściowym pomiędzy materią a energią. Zdaje się cały czas miotać pomiędzy tymi dwoma (stanami skupienia?) – jakby nie mogło pogodzić się ze swoją materialno-energetyczną naturą.
Kiedy pierwszy raz zobaczyłem obraz Beksińskiego z 1976 roku, od razu pomyślałem o naturze wszechświata. Wydawało mi się, że właśnie dostrzegłem prosty schemat ujawniający naszą rolę (a może miejsce) w tym wszystkim. Być może się mylę, ale to nie ma znaczenia. Przecież cały czas się uczę, cały czas badam i odkrywam. I chyba nie przestanę. Przynajmniej dopóki żyję.
Wczoraj skończyłem czytać książkę pt. Beksiński. Dzień po dniu kończącego się życia, której główną część stanowią dzienniki Beksińskiego z lat 1993-2005. W ostatnim wpisie, z dnia 21 lutego 2005 roku, autor wspomina o obrazie, który tego dnia chciał dokończyć. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby... nie okazał się to jego ostatni obraz Beksińskiego. Artysta został zamordowany wieczorem tego właśnie dnia.
W samej książce nie zamieszczono reprodukcji, ale od czego jest Internet? Postukałem nieco w klawiaturę i moim oczom ukazał się właśnie ten obraz. Swoiste malarskie epitafium. Kropka na końcu zdania. Ostatnia okazja do zajrzenia w duszę nieżyjącego już człowieka.
Tajemniczy przedmiot widoczny na obrazie zdaje się zanikać; stapiać z tłem w jedno. Podobnie jak ludzkie życie – delikatna, krucha tkanka poddająca się upływowi czasu. Każda – bez wyjątku – rozpada się i nikt (póki co) nie jest w stanie zatrzymać tego smutnego procesu. Gdy patrzę na ostatni obraz Beksińskiego, moje oczy nie ronią łez, ale coś dzieje się w głębi mojego jestestwa. Czuję wstrząs, drżenie... a może łopotanie skrzydeł rodzącego się we mnie metafizycznego motyla, który kiedyś wzleci ku... niebiosom?
Więcej ciekawych informacji znajdziesz na stronie głównej bloga o sztuce.
Autor: Wojciech Zieliński
Spędzam sporo czasu na czytaniu o filozofii i psychologii, choć w rzeczywistości po prostu szukam pretekstu, żeby uniknąć zmywania kubków po kawie.
Zawsze chciałem pisać o rzeczach poruszających mnie osobiście. Największą frajdę mam wtedy, gdy mogę zgłębić jakiś fascynujący temat. Zwłaszcza że trzeba się nieźle napracować, by dojść do czegoś sensownego. A kiedy już dochodzę (tylko bez skojarzeń), chętnie dzielę się tym w Internecie. Z nadzieją, że komuś moje słowa pomogą...
Ta strona została znaleziona m. in. przez następujące frazy: zdzisław beksiński obrazy, beksiński obrazy cena, beksiński obrazy interpretacja, zdzisław beksiński twórczość, obrazy beksińskiego, ostatni obraz beksińskiego, zdzisław beksiński.